24 mar 2011

WITOLD RYBCZYŃSKI - DOM, KRÓTKA HISTORIA IDEI (1986)

    Jakżeż moda się zmieniła! W 1912 roku paryski couturier, Jacques Doucet, sprzedał swoje osiemnastowieczne zbiory sztuki i za to nabył obrazy kubistów i surrealistów, poleciwszy Paulowi Iribe zaprojektowanie dla nich odpowiedniej, modnej oprawy. Rezultat okazał się znakomity i to wnętrze uznano powszechnie za pierwsze w stylu Art Deco, a Iribe został później projektantem scenografii do filmów Cecila B. de Mille'a. Natomiast kiedy Ralph Lauren chce wspaniałości, decyduje się na gołe ściany i rośliny doniczkowe. Sześćdziesiąt lat temu właścicielka londyńskiego mieszkania, Su­zanne Talbot, lubiła przebywać w srebrno-czarnych lakierowanych ścianach i lamparcich skórach, zaprojektowanych dla niej przez Eileen Gray. I wolała leżeć na pokrytym angorą szezlongu „Pirogue" niż na bawełnianej macie na podłodze.

     Wnętrza minimal zwano żartobliwie „prowokacyjnie pro­stymi". Przypomina to kosztowną wersję niektórych samocho­dów, nie noszących znaków firmowych, które można zamówić bez­pośrednio w fabryce, lub egzotyczne kostiumy polityków Arabii Saudyjskiej na międzynarodowych konferencjach. Jest to subtelna forma snobizmu, której efekt polega unikaniu rzeczy powszechnie znanych; w przypadku wnętrz oznacza to dekoracje bez dekora­cji. Ale to także przykład modnego obecnie ograniczania nieładu i nadmiernej ilości przedmiotów w pokoju. Każda epoka, a czasem każda dekada ma własną estetykę, podobnie jak smak w sprawach kulinarnych. W latach siedemdziesiątych, na przykład, nastąpiło w amerykańskiej kuchni wyraźne przejście od jedzenia łagodnego do bardziej pikantnego, rozmaite narodowe potrawy hinduskie, meksykańskie i inne stały się niezwykle popularne. Dzisiaj zastą­piła je nouvelle cuisine i wszyscy wolą prostszą dietę.
    „Rzucająca się w oczy prostota" - dziwne, sprzeczne sformuło­wanie, ale dobrze oddające kontrasty w nowoczesnych wnętrzach: marmurowe blaty w kuchni i bambusowe zasłony, pomalowany tynk na ścianach i pięknie wpasowane dębowe drzwi, Matisse i na podłodze mata do spania - atmosfera domowa, poddana jednocze­śnie i surowej dyscyplinie, i nieudolnej improwizacji. Urządzenie jest nieartystyczne, ale to wyrafinowana i wystudiowana nieartystyczność. Łazienka wyłożona białymi kaflami wygląda zupełnie zwyczajnie, póki się nie spostrzeże, że jej wymiary zostały tak wy­liczone, by ani jeden kafel nie został przycięty, wszystkie nieska­zitelne i równe tkwią na swoich miejscach. Dębowa posadzka jest nie tylko gładka, wszystkie kawałki drewna są identycznej długo­ści. Ta prostota jest jednak złudna - wcale niełatwo zaprojektować niewidoczne szafy w ścianach albo drzwi bez ram. Materiały są łączone z niezwykłą wprost precyzją; ta perfekcyjność onieśmiela i oskarża zarazem. Nic dziwnego, że wszystko musi być schowane. Z takiego wnętrza usunięty został nie tylko nieład, również ślady ludzkiego niedbalstwa i słabości, a także działalność projektanta.
    Proces eliminowania wszystkiego, tak charakterystyczny dla nowoczesnych wnętrz, zapoczątkował Adolf Loos, architekt wie­deński. W 1908 roku napisał kontrowersyjny esej zatytułowany „Ornamentyka i zbrodnia", w którym zaleca usunięcie wszystkich ozdób z życia codziennego, z architektury i wnętrz mieszkalnych. Twierdzi w nim, że to, co było konieczne dawniej, nie pasuje do nowoczesnego, uprzemysłowionego świata. Uważa skłonność do zdobnictwa za objaw prymitywizmu, a rysunki i malarstwo ścienne w łazience za dekoracyjne zboczenie. „Zbrodnią" ozdabiania jest marnowanie ludzkiego czasu i pieniędzy, co jest - zdaniem Loosa - zarówno niepotrzebne, jak staroświeckie.
    Już w 1904 roku Loos projektował wille z gładkimi, białymi, tynkowanymi ścianami, płaskimi dachami, bez gzymsów, z prosto­kątnymi oknami, nie ozdobionymi nawet śladem ramy czy listwy -pierwsze „kontenery chłodnicze". Ale Loos był reformatorem, nie rewolucjonistą. Był przeciwnikiem ozdób, a nie dekoracji wnętrz, i wewnątrz jego sześciany nie były podobne w najmniejszym stop­niu do tego, co na zewnątrz. Pokoje miały piękne parkiety, były wy­kończone pierwszorzędnymi materiałami, wykładane marmurem i posiadały wygodne, tradycyjne umeblowanie - Loos był amato­rem Chippnedale'a i Queen Annę. Wnętrza przez niego projek­towane były mieszczańskie, komfortowe i solidne, takie jakie on i jego wiedeńscy klienci życzyli sobie mieć w domu.
    Napastliwy atak Loosa na zdobnictwo, którego miał później żałować, stał się sygnałem do masowego podważania tradycyjnych wartości. Ponadto, ponieważ wymyślił on dla swojej teorii mo­ralną podstawę, nabrała ona wkrótce retoryki i samozadowolenia wypraw krzyżowych. Dla francuskiej, niemieckiej i holenderskiej awangardy eliminacja ozdób stała się wyzwaniem. Postawili idee Loosa na głowie i wnętrza projektowanych przez nich domów za­częły być równie białe i gładkie jak to, co na zewnątrz. Wszystkie ślady przeszłości zostały usunięte. Jeśli ornamentyka była zbrodnią, to zbrodnią był również luksus. Precz z bogatymi materiałami, precz z ekstrawagancją, precz z falbanami. Niedługo potem skie­rowano też ataki na mieszczańską wygodę. Tapety, kasetony i draperie zastąpiono nie malowanym tynkiem, cegłą i betonem. Im su­rowiej, tym lepiej. Ściany były nagie, podłogi gołe, a światło ostre. Następnie skierowano atak przeciw samej idei domowości. Przytulność powinna zniknąć - moraliści nie mieli co do tego wąt­pliwości. Dlatego ich wnętrza, w przeciwieństwie do projektowa­nych przez Loosa, nie miały ani zacisznych alków, ani miłych kąci­ków przy kominkach. Loos był zdania, że jeśli coś jest praktyczne, powinno pozostać bez względu na to, z jakiej pochodzi epoki - czę­sto robił kopie krzeseł „Windsor" dla swoich klientów. Ale „krzy­żowcy" unikali mieszczańskiego umeblowania i mieszczańskiego zdobnictwa. Wystrzegali się stylowych mebli i używali fabrycznych krzeseł albo projektowali umeblowanie wyglądające jak wyposaże­nie zakładów przemysłowych. Ich szafy przypominały biurowe registratory, a schody - drabiny okrętowe. Wizerunek domu zmie­nił się całkowicie, został obdarty ze swoich mieszczańskich trady­cji, osierocony ze spokojnej przytulności i dobrze zakorzenionych pojęć o komforcie. Bardziej radykalni architekci otwarcie popierali tę ideę. Winny być podjęte ostateczne środki zaradcze, żebyśmy „nie stali się ofiarami nudy, przyzwyczajeń i "komfortu". Jak to się mogło stać, że tak nie­zwykły - i tak niepopularny, w każdym razie pozornie - program, mógł w ogóle osiągnąć sukces? Było to rezultatem serii przypad­ków, zbiegów okoliczności i historycznych wydarzeń, których nie sposób było przewidzieć w 1925 roku, kiedy pawilon Nowy Duch (pawilon Corbusiera na Wystawie Paryskiej - przyp. aut.) stał zaniedbany i ignorowany - smętny zwiastun przyszłości, któ­rej najwyraźniej nikt sobie nie życzył. Najpierw krach na giełdzie nowojorskiej w 1929 roku i Wielki Kryzys położyły kres stylowi Art Deco. Większości prywatnych me­cenasów, zatrudniających w przeszłości ensembliers, nie stać już było na kupowanie bogatych materiałów i płacenie wielkich sum rze­mieślnikom; ci, którzy dawaliby sobie jeszcze z tym radę, woleli wydać pieniądze w bardziej dyskretny sposób. Art Deco jednak nie przepadł całkowicie - wnętrza na wielkim statku oceanicznym „Normandie", spuszczonym na wodę w 1935 roku, były w stylu Art Deco - ale nie stosowano go w domach prywatnych; zawsze zresztą był zbyt kosztowny dla większości ludzi. Dalej projektowano w nim dla wielkich gmachów, zwłaszcza dla tych, które miały przyciągać publiczność, jak i dekoracje w restauracjach, sklepach oraz hote­lach przez następne dwadzieścia pięć lat. Większość miast amery­kańskich miała przynajmniej jedną salę kinowo-teatralną w stylu Art Deco i ich olśniewająca atmosfera pasowała jak ulał do filmów robionych w Hollywood, a takie miasta jak Miami Beach czy Los Angeles uznały go za swój własny styl. Ale prawdziwy Art Deco był dla wytwornych estetów, a nie dla mas, i po przeróbce na bar­dziej popularny rzadko pozostawał tak wyrafinowany, jak w swoim szczytowym momencie; stracił swoją pikanterię, za to stał się wy­jałowiony i prostacki. 
    Bezbarwny styl kontenerowych sześcianów, z drugiej strony, dobrze pasował do postdepresyjnej trzeźwości, dawał się też le­piej znosić przy skromnych budżetach i ograniczonych docho­dach - wszystko co było potrzebne to biała farba. Ale chodziło tu o coś więcej niż oszczędność. W latach dwudziestych jedynym państwem, które (przez krótki okres) popierało styl antymieszczański, był Związek Sowiecki - pierwsze wielkie zamówienie dla Le Corbusiera przyszło z Moskwy - ponieważ ideologie antymieszczańskich „krzyżowców" odwoływały się do rewolucyjnych socja­listów. Natomiast nowa, hitlerowska władza w Niemczech była za­gorzale tradycyjna - w każdym razie w sprawach architektury -i nie chciała mieć nic wspólnego z czymkolwiek, co uznawała za styl bolszewicki. Jako że neoklasycyzm był popierany przez dykta­torów - zarówno przez Hitlera, jak Mussoliniego i, jak się okazało, przez Stalina - surowa i prosta architektura modernizmu, przez przypadek, reprezentowała antyfaszyzm i antytotalitaryzm.
     Nowe, socjalistyczne, powojenne rządy w Anglii, Niemczech, Holandii i Skandynawii chętnie przyjęły skłaniającą się ku lewicy retorykę szkoły moderny. W Stanach Zjednoczonych, gdzie wielu niemieckich architektów schroniło się przed hitleryzmem, styl mo­dernistyczny został dobrze przyjęty nie dlatego, że pochodził z so­cjalistycznej szkoły, ale ponieważ, biorąc pod uwagę jego korzenie, uznano go za oryginalny i awangardowy. Podobnie jak w roku 1925 na Światowej Wystawie Amerykanie podziwiali Art Deco, tak w dziesięć lat później zaczęli się uczyć innego nowego europej­skiego stylu. Tym razem jednak pochodziło to z pierwszej ręki, od dwóch czołowych modernistycznych architektów - Waltera Gropiusa i Mięsa van der Rohe. Byli oni fetowani, wystawiani, obsy­pywani zamówieniami i proponowano im własne szkoły architek­toniczne. Z aktywną pomocą możnych patronów, muzeów, uniwer­sytetów i krytyków ich udział w architekturze stał się wybitny. Po­mogła im również reputacja antytotalitarystów, a zaproponowany przez nich styl Wolnego Świata reprezentował demokrację i Ame­rykę podczas „zimnej wojny". W tej roli widziano go nie jako po prostu nowy architektoniczny styl; był biały nie tylko z wyglądu, ale także czysty moralnie. Oznaczało to zerwanie z przeszłością, którą uważano coraz wyraźniej za bezwartościową i niemoralną, w każdym razie w zakresie architektury.
    Poparcie europejskich polityków i nowojorskich intelektuali­stów niewiele by dało, gdyby nowa architektura nie niosła z sobą pewnych korzyści. Odbudowa Europy i amerykański powojenny boom wymagały szybkiego i niedrogiego sposobu budowania, który odpowiadałby masowej produkcji i uprzemysłowieniu. Za­równo style historyczne, jak secesja i Art Deco wymagały dro­gich rzemieślników i kosztownych materiałów. Architektura pro­stych ścian i nie zdobionych pokoi nie potrzebowała ani jednego, ani drugiego - przeciwnie, forowała standaryzację - i z tej tylko przyczyny, w każdym razie jeśli chodziło o biznesmenów, przed­stawiała się bardzo atrakcyjnie. Społeczeństwo miało pogląd mniej entuzjastyczny. Większość ludzi, gdyby im dano wybór, wolałaby coś przytulniejszego, jak, powiedzmy, Queen Annę czy styl kolo­nialny, ale nikt ich o zdanie nie pytał. Te nie chciane budowle były przyjmowane niechętnie, tolerowano je tylko dzięki ich „funkcjo­nalności" i „przydatności". Nawet je podziwiano, szczególnie jeśli były wysokie, ale ich nie kochano. Chociaż architekci i ludzie po­pierający ich wynosili pod niebiosa zalety Nowego Ducha, dla sza­rego człowieka był to jeszcze jeden nieprzyjemny uboczny produkt nowoczesności, jak korki uliczne czy plastikowe widelce.
    Oto dwa opisy komfortu. Pierwszy jest autorstwa znanego dekoratora wnętrz, Billy'ego Baldwina: „Komfort według mnie to pokój, który «pracuje» dla ciebie i twoich gości. To głębokie wy­ściełane fotele. To stolik podręczny, na którym można postawić drinka albo położyć książkę. To także świadomość, że jeśli ktoś przestawi krzesło w inne miejsce, żeby pogadać, to nie zrujnuje zaraz całego pokoju. Trochę już jestem zmęczony pomysłowymi wnętrzami". Drugi opis pochodzi od architekta Christophera Ale-xandra: „Wyobraź sobie, że w zimowe popołudnie masz filiżankę herbaty, książkę, światło do czytania i dwie albo trzy poduszki do podłożenia. Teraz umość się wygodnie. Ale nie w sposób, który chciałbyś pokazać innym, że jest ci pysznie, tylko tak jak naprawdę będzie dobrze tobie. Postaw herbatę w miejscu, w którym łatwo po nią sięgnąć, ale trudno kopnąć. Opuść abażur, żeby światło padało na książkę, ale nie za ostro i tak, byś nie widział żarówki. Poduszki daj do tyłu, jedną po drugiej, starannie, niech ci podtrzymują plecy, szyję i ramiona; teraz jesteś naprawdę wygodnie podparty i mo­żesz popijać herbatę i czytać książkę, i marzyć - tak jak lubisz"10. Opis Baldwina jest rezultatem sześćdziesięcioletniego dekorowa­nia modnych wnętrz; natomiast opinia Alexandra jest oparta na obserwacji zwykłych ludzi i zwykłych miejsc. Ale obie są zbliżone w opisie domowej atmosfery, rozpoznawalnej natychmiast po nor­malnych ludzkich cechach.
    Ale pozostaje problem ze zrozumieniem komfortu i ze znale­zieniem dla niego prostej definicji. To tak jakby się chciało opisać cebulę. Wygląda, że jest to zupełnie proste - w każdym razie z ze­wnątrz - po prostu kształt sferoidalny. Ale to zwodnicze, albowiem cebula ma wiele warstw. Jeśli ją pokrajemy, okazuje się stosem ce­bulowych cząstek, a pierwotna forma znika; jeśli zechcemy opisać każdą warstwę osobno, stracimy obraz całości. Żeby sprawę jesz­cze bardziej skomplikować, warstwy są przezroczyste, tak że pa­trzymy na cebulę w całości, widzimy nie tylko powierzchnię, ale również coś z wnętrza. Podobnie komfort - jest jednocześnie prosty i skomplikowany. Zawiera wiele przezroczystych warstw-znaczeń - prywatność, nieskrępowanie, wygodę - niektóre z nich są płytsze, inne głębsze.
    Porównanie z cebulą sugeruje nie tylko to, że komfort posiada wiele warstw znaczeń, ale również, że idea komfortu rozwijała się historycznie. Znaczyła ona różne rzeczy w różnych czasach. W XVII wieku komfort to była prywatność, prowadząca do intym­ności i w końcu do swojskości. XVIII wiek przesunął akcent na lekkość i nieskrępowanie, a XIX - na mechaniczne udogodnienia pomocnicze - światło, ogrzewanie i wentylację. Dwudziestowiecz­nych domowych inżynierów najbardziej interesowała przydatność i wygoda. W różnych epokach w odpowiedzi na różne zewnętrzne naciski - społeczne, ekonomiczne, technologiczne - pojęcie kom­fortu zmieniało się niekiedy drastycznie. Nic w tych zmianach nie było z góry ani przewidziane, ani nieuniknione. Gdyby siedem­nastowieczna Holandia była mniej egalitarna, a kobiety holender­skie mniej niezależne, domowość przyszłaby później, niż to się stało. Gdyby osiemnastowieczna Anglia skłoniła się bardziej ku ary­stokracji niż ku mieszczaństwu, komfort obrałby inny kierunek. Gdyby nie było kłopotów ze służbą w naszym stuleciu, wątpić należy, czy ktokolwiek słuchałby porad pań Beecher i Frederick. Natomiast uderzające jest, że pojęcie komfortu, mimo że podle­gało zmianom, zachowało większość swoich wcześniejszych zna­czeń. Ewolucji komfortu nie należy mylić z ewolucją technologii. Nowe techniczne wynalazki zazwyczaj - nie zawsze - zastępowały przestarzałe. Lampa elektryczna wyparła gazową, która wyparła oliwną, ta zaś świece i tak dalej. Ale nowe pomysły na osiągnięcie komfortu nie zastąpiły podstawowych pojęć o dobrym samopoczu­ciu w domu. Każda nowa treść dodawała warstwę poprzedniemu znaczeniu, ukrytemu pod spodem. W każdym szczególnym czasie komfort składa się z wszystkich warstw, nie tylko z ostatnich.
    No to mamy ją - Cebulową Teorię Komfortu. Jest zaledwie jaką taką definicją, ale dokładniejsze wyjaśnienie może nie będzie po­trzebne. Chyba wystarczy uświadomić sobie, że komfort w domu składa się z wielu czynników - wygody, przydatności, nieskrępowania, przyjemności, swojskości, intymności i prywatności - które sumują się; o reszcie decyduje zdrowy rozsądek. Większość ludzi - „Mogę nie wiedzieć, dlaczego coś lubię, ale dobrze wiem, co lu­bię" _ rozpoznaje komfort, kiedy go doświadcza. To rozpoznanie składa się z mieszaniny uczuć - wiele z nich jest nieświadomych -nie tylko fizycznych, ale również emocjonalnych i intelektualnych, co czyni komfort niemożliwym do wytłumaczenia i zmierzenia. Ale nie staje się on przez to mniej realny. Powinniśmy dać odpór nie­precyzyjnym definicjom, proponowanym nam przez inżynierów i architektów. Dobre samopoczucie w domu jest zbyt ważne, żeby je powierzać fachowcom; jest to jak zawsze sprawa rodziny i jed­nostki. Musimy ponownie odkryć dla siebie tajemnicę komfortu, bo bez niego nasze domy rzeczywiście staną się maszynami do mieszkania.



Źródło: Rybczyński Witold, 'Dom, Krótka Historia Idei', wyd. Marabut, Warszawa, Gdańsk, 1996
(fragment użyty w zakresie uzasadnionym nauczaniem, kopiowanie tekstu w celach komercyjnych jest zabronione)










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz