3 lis 2011

HALINA SKIBNIEWSKA - PROBLEMY Z WITRUWIUSZA (WYWIAD - 1977)

rozmawia Czesław Bielecki

Halina Skibniewska: Zacznijmy od te go, że nasza rozmowa nie ma sensu. Z architekturą jak z miłością: dopóki ma się siły, to się ją tworzy, a nie mówi o niej. A poza tym ma pan moje wyroby, niech pan je ocenia. Kiedy projektuję na pewno działa suma doświadczeń, przemyśleń, teorii i niewątpliwie to, co robię - wyraża mój światopogląd, ale mówić o tym... 
Architektura: Rozmawiamy w Sejmie, więc nie uwierzę, te jedynym Pani językiem jest język przestrzeni. Zresztą jest to język tak nieprecyzyjny, że nawet z drugim architektem nie może Pani polemizować samą twórczością - bez autokomentarza.

Halina Skibniewska: Szczerze mówiąc, mam tyle roboty, że wolałabym wątpliwości roztrzygać projektując. Projektując, a nie rysując. Nie umiem zasiąść dc rajzbretu i zaczynać od rysowania. Two­rzenie architektury rodzi się z wielu źró­deł: wiedzy, analizy, doświadczeń, kon­taktów z ludźmi i przyrodą, upodobań estetycznych. Ale projektowanie to już kulminacja w mojej pracy architekta: wówczas już nie myśli się rozdzielnie: „społeczeństwo", „ludzkość", „wielka płyta" - ale poszukuje się syntezy - właściwego wyrazu przestrzennego, ar­chitektonicznego. Ogromną rolę w tym procesie odgrywa intuicja. Chyba po­stawy architekta są widoczne w jego dziele, w architekturze, która na ogół trwa i świadczy za lub przeciw i nie daje się, jak nieudany obraz, schować pod łóżko.

Architektura: Pani architektura od po­czątku da się określić formułą: człowiek - człowiek. Zaczynała Pani u Gutta... 
Halina Skibniewska: Gutt też określał architekturę przez działanie. Kiedy mia­łam do wyboru: być asystentką u Gutta lub Pniewskiego, wybrałam Gutta, choć Pniewski był na pewno wielkim archi­tektem...

Architektura: To nie przypadek, też jes­teśmy teraz u niego. (Bud. Sejmu pro­jektował Pniewski - red.)
Halina Skibniewska: Na pewno, ale wy­brałam pracę u Gutta, bo on miał to patrzenie „twarzą w twarz", rozumiał skalę człowieka i jego miejsce w świe­cie, w świecie przyrody. „Matka" (bliska mi - żona profesora) dowcipkowała kie­dyś na temat owej skali, proponując konkurs na dziurkę od klucza. Było w tym tyleż miłości, co wiedzy o człowie­ku. Kiedy projektowaliśmy u Gutta drzwi, to wiedzieliśmy, że zawsze lepiej, żeby miały np. metr dziewięćdziesiąt dziewięć niż dwa metry. 
Architektura: Pani mogłaby wziąć udział w konkursie na zachowanie drzewka morwowego.
Halina Skibniewska: Widzi pan, kiedy uratowałam na Sadach 2 morwy, prze­suwając z osi drzwi wejściowych ze­wnętrzne schodki, to było to dla mnie naturalne (choć dla niektórych niezu­pełnie). Ale kiedy o tym mówimy, rzecz jest kompletnie upupiająca i czuję się jak na koturnach.

Architektura: Więc pytanie najprostsze: o Pani pierwszą realizację.
Halina Skibniewska: Tuż po wojnie - szkoła w Radkowicach: to był początek wszystkiego, co robię do dziś. Byłam tam jednocześnie animatorem działań społecznych i architektem: jest to rola, w której czuję się najlepiej. Historia ze szkołą w Radkowicach była taka: Wan­da Pomianowska z Radkowic, wycho­wanka Doroszewskiego, dziś docent ję­zykoznawca - poradziła chłopom, że tylko wtedy będą mieć szybko i darmo projekt szkoły, gdy zwrócą się do naj­większego architekta. Delegacja chło­pów przyjechała więc do Warszawy, gdzie im znajomi Wandy Pomianowskiej powiedzieli, że dwaj najwięksi architekci to Pniewski oraz Gutt i że Pniewski pewnie nie będzie chciał szko­ły zaprojektować, ale Gutt może im to zrobi. I przyszli do Gutta. A Gutt powie­dział: „To jest pani Halina - moja asystentka i ona zaprojektuje wam szkołę". Byłam jeszcze studentką. 
Architektura: Pojechała Pani do Rad­kowic?

Halina Skibniewska: Jeździłam. W tym samym czasie prowadziłam pracownię i podróżowałam do Radkowic, leżących u podnóża Gór Świętokrzyskich. To była chyba wówczas największa moja party­cypacja w życiu. Jechało się najpierw do Starachowic, potem do Wierzbnika, z Wierzbnika dziewiętnaście kilome­trów pieszo do wsi. Działało jeszcze wtedy zbrojne podziemie, trzeba było więc wchodzić w jakieś układy. Kiedy pojawiałam się w eskorcie na skraju wsi, tylko trzaskały zamykane okiennice. Mała. chuda, naiwna mimo wielu do­świadczeń czasu wojny dziewczyna z plecakiem, była tam „panią inżynier". Szkoła była nie tylko faktem architekto­nicznym, ale społecznym. Cała wieś uczestniczyła w budowie. Razem robi­liśmy cegłę. Razem jeździliśmy po drze­wo do lasu. Miała to być jednocześnie szkoła, uniwersytet ludowy, teatr. 
Architektura: Musiała to być szkoła śro­dowiskowa. Może właśnie dlatego idea takiej szkoły poszła w zapomnienie, bo nie było później takiej presji społecznej.
Halina Skibniewska: Zasada architek­toniczna była prosta: mur z cegły silikatowej. Drewniana płatew ciągła, pokry­cie z falistego eternitu. Klasy były kwa­dratowe, to dawało lepszą organizację pracy i największe oszczędności przy ogrzewaniu piecowym. W wiele lat póź­niej znalazłam w przewodniku po Gó­rach Świętokrzyskich określenie szkoły w Radkowicach jako przykład stylu „szwedzko-chłopskiego". Od tej budo­wy zaczęła się wielka przyjaźń między mną a Radkowicami: chłopi przyjeżdża­li na skargę, kiedy im nie pozwalano bydła wypasać w lesie. A potem chcieli mieć nowy kościół. Kościół to już trudna rzecz, bo to nie jest relacja „nos w nos", a symbolika, abstrakcja. 
Architektura: Zdaje się, że nigdy nie pociągała Pani architektura monumen­talna?

Halina Skibniewska: Rzeczywiście, ale monumentalność w prymitywnym, po­tocznie ujmowanym sensie. Radkowice chciały mieć wspaniały kościół z cegły i kamienia, jak sąsiednie wsie. Kościół porządny, prestiżowy. Objechaliśmy okolice i znaleźliśmy stary modrzewio­wy kościół z 1621 r. z dachem, który „śpiewa". Stał na uboczu, wieś miała już nowy, murowany. Uzyskaliśmy zgo­dę urzędu konserwatorskiego na prze­niesienie, ale nie mogłam tego przecież zrobić wbrew wsi. Zaczęłam od przeko­nywania księdza. Kiedy on był już po mojej stronie, zaczął przekonywać wieś. Trwało to dwa lata. Wspaniałym anima­torem tej akcji była Wanda Pomianowska. osoba niezwykła. Wiejski cieśla dwa lata rozbierał i dwa lata składał ten Piękny kościół. Stoi w Radkowicach do dziś.

Architektura: A jednak: na początku było słowo. Do dziś jest Pani za dialogiem, a nie monologiem architekta. 
Halina Skibniewska: W trakcie projek­towania osiedla Sady I - prowadziłam rozmowy z dziećmi. Dzieci rozumowały racjonalniej niż wielu dorosłych. Kiedy pokazałam pierwszy projekt Sadów, to powiedziano mi, że są niezgodne z du­chem WSM-u. Wtedy odparłam, że mo­gę się tylko wycofać, bo nie sposób dyskutować z duchami materialistów. Wówczas wstał ówczesny prezes Leś­niewski, człowiek mądry i autentyczny działacz spółdzielczy i powiedział: „Nie bardzo rozumiem projekt. Ale może spróbujemy, pani Halino."
Architektura: Zaczynała więc Pani w at­mosferze nieufności? 
Halina Skibniewska: A dziś zespół (od I do V) Sadów liczy 15 tysięcy mieszkań­ców. Założyłam wówczas, że należy za­proponować strukturę całości, bliżej sprecyzować wyraz niektórych elemen­tów ciągłych, a poszczególne zespoły projektować w miarę zbliżania się reali­zacji. Jeśli ktoś ma wizję całości, to stale cierpi, bo co dwa lata wszystko się u nas zmienia. Sady, które realizowało się 12 lat, są dziś przeglądem kolejnych poglą­dów i możliwości realizacyjnych lat sześćdziesiątych. Na Sadach I można było jeszcze projektować własne bu­dynki z detalami i urbanistykę, na Sa­dach II miały stać trzy jedenastokondygnacyjne punktowce, ale w ramach oszczędności kazano mi dostawić jesz­cze jeden. Nie zrealizowano też w parte­rach pierwszych mieszkań dla kalek, które tam zaprojektowałam. W Sadach III - operowałam już budynkami z kata­logu, ale jeszcze w ramie H. W Sadach IV - realizowałam obce projekty z wielkiej płyty (Gutt mówił o tych budynkach, że mają kurne chaty na dachu). Podobnie w Sadach V. Usiłowałam tylko z tych budynków kształtować urbanistykę. 
Architektura: Oszczędności te były dyk­towane faktycznym tempem budowy, czy założone a priori? 
Halina Skibniewska: Sądzę, że były to założenia ideologiczne. Oszczędności szły wówczas dużo dalej. Ja realizowa­łam jeszcze budynki katalogowe, ale nie tzw. oszczędnościowe. Tych bym nie robiła. Stworzono fikcję tzw. oszczęd­nościowego budownictwa mieszkanio­wego. I nikt nie trudził się wyliczeniem, że nie opłaca się po prostu budować wspólnych urządzeń sanitarnych, bo kto będzie je sprzątał, bo epidemie itd. Można i należy żądać od architekta naj­lepszych rozwiązań w ramach określo­nych środków (choć projektant powi­nien mieć jednocześnie wpływ na dobór właściwych procesów wykonawczych). Ale przecież nie o to chodziło. Nasuwają się przy tym dwa pytania: czy właśnie ta ilość środków, którą wygospodarowano w budżecie była właściwa i czy właści­wie była postawiona idea prefabrykacji, skoro nie zarabiało się na niej w konsek­wencji ani czasu, ani pieniędzy. To wszystko trąciło towiańszczyzną, mito­logią.

Architektura: Problem jest stary, choć aktualny i dziś. Aalto w którymś ze swo­ich wykładów wyśmiewał taki "ekono­mizm" w architekturze, mówiąc, że przy danej np. wysokości budynku odpo­wiedź na pytanie, kiedy będzie on najta­ńszy jest bardzo prosta: wtedy, gdy bę­dzie najgrubszy i najdłuższy. Znalazł na­wet formułę ogólną: im bardziej nielu­dzka architektura, tym tańsza. 
Halina Skibniewska: Co prawda znam wiele osiedli tanich i nie tanich bardzo złych, choćby przykłady francuskie: HLM i inne.
Architektura: Ale HLM-y miały jedną i zaletę: w ramach pewnej skromnej ilości środków architekt miał swobodę projektowania. Nikt nie ustalał z góry, co jest bardziej ekonomiczne. 
Halina Skibniewska: Sady - wbrew opowiadaniom - były racjonalnie ekonomiczne. Oszczędności uzyskałam na godziwym zwiększaniu głębokości traktów. Szukałam korzystnego stosunku obwodu ścian zewnętrznych do powie­rzchni rzutu. Każdy punktowiec-grubas w Sadach I odpowiada konwencjonal­nemu budynkowi 3-klatkowemu. A więc wymagałby więcej miejsca. Poszukiwa­łam poza tym budynków z narożnikami dla mieszkań "elastycznych", a mają­cych przy tym dwa różne światła i dwa różne widoki w pokoju dziennym... 
Architektura: To znaczy zmieściła się Pani we wskaźniku kosztów? 
Halina Skibniewska: W założonych ko­sztach wskaźnikowych (wówczas ok 2200 zł za m2) zmieściły się poza tym: okna typu Karpowicza, drewniane ża­luzje do wietrzenia, staranne wyposaże­nie klatek, przemyślane drzwi wejścio­we, daszki i zróżnicowana podłoga osiedla wraz z tzw. małą architekturą (za uzupełniające - powszechne na Sadach wyposażenie kuchni i szafy dopłacali użytkownicy). Prezes Leśniewski po­wiedział: „W tej sumie zgadzam się na wszystko". Przy budowie Sadów udałosię wciągnąć w tę grę wykonawców. Grę o jakość.

Architektura: Czy nie funkcjonowało tu paradoksalne prawo kontrastu - gdzie indziej zrobimy gorzej, więc tu możemy zrobić lepiej?

Halina Skibniewska: E, to chyba zbyt skomplikowane. Dla mnie architektura to nie zapis graficzny. Architekturę trzeba zbudować. Ja w tę pracę wkła­dam wszystko: głowę, ręce, serce, no­gi... Miałam szansę przekonać wyko­nawców; może ich ująć. Trafiłam na dobry zespół - pierwsze Sady budowa­liśmy w dobrych stosunkach i w „koo­peracji". Kiedy są kłopoty, idę na budo­wę i razem z majstrem próbujemy coś wymyślić- Nigdy nie mówię o moich rea­lizacjach: to nie moje, bo „oni" mi zmie­nili.

Architektura: Teraz jest Pani jednocześnie architektem i wicemarszałkiem Sejmu. Czy sądzi Pani, że wszyscy ar­chitekci w Polsce mogą robić nieprze­ciętną architekturę w tej najbardziej przeciętnej, jaką jest mieszkalnictwo? 
Halina Skibniewska: Po pierwsze fakt, że jestem wicemarszałkiem Sejmu powiększa przede wszystkim wiedzę i określa stosunek do spraw społeczeństwa. Mało kto wie, ile mam różnych kontaktów z ludźmi. Natomiast pozycja ta jest w pewnych sytuacjach balastem. Nie mogę sobie pozwolić na wszystkie chwyty w dość brutalnej walce, jaką trzeba prowadzić o architekturę. Po drugie: - mieszkalnictwo - wbrew opiniom niektórych uważam za podsta­wowe zadanie architektoniczne, za podstawowe tworzywo krajobrazu. Dlatego interesują mnie szczególnie dwa obszary: środowisko społeczne i środowisko przyrodnicze. Gdy na Sadach II ratowałam wszelkimi sposobami starą aleję kasztanową, to nie tylko z powodu zamiłowania do przyrody. Ratowałam podstawową wartość architektoniczną, bo starodrzew stanowi istotny element Krajobrazu.

Architektura: W pewnym momencie nie uciekła Pani przed typizacją na Sadybie.

Halina Skibniewska: Już na Sadach III, IV, na Woli i na Sadybie operowałam budynkami katalogowymi. Ale i w tym czasie przeprowadzałam wybór, nie ro­biłam wszystkiego. Odmówiłam zapro­jektowania zespołu mieszkaniowego tuż przy towarowej trasie kolejowej i wiadukcie, w rejonie Dworca Gdań­skiego, mimo że demagogicznie zarzu­cano mi. że „wolę, żeby ludzie mieszkali pod mostem". Dla Sadów zaprojekto­wałam szkołę środowiskową, którą uda­ło mi się zrealizować 12 lat później - na Sadybie. Na Sadach II w 1960 roku za­projektowałam samodzielne mieszka­nia dla osób niesprawnych - starszych oraz kalek - a zrealizowałam je dopiero po 15 latach. Od lat obserwuję sytuację matek pracujących więc usiłowałam zrealizować lekkie, ładne przedszkole z drewna. Dopiero rok temu udało się je zrobić i to gdzie - w Sokółce Podla­skiej. W przedszkolu tym udało się wprowadzić konstrukcję z Cierpic Te­raz z mieszkańcami Sadyby usiłujemy doprowadzić do budowy krytej pływalni.

Architektura: Wracając do tego, co na­zywa Pani „typowizną": istnieją u nas równolegle dwa groźne nurty: architektura bez urbanistyki i urbanistyka bez architektury. W ramach pierwszego włącza się nowe domy w istniejącą zabudowę, powołując się na zasadę kontrastu. W ramach drugiego "kompensuje" się braki architektury urbanistyką.
Halina Skibniewska: Stosuje się te same praktyki projektowe także w konkursach niezależnie od skali zadań, w ze­społach dła 1000 i 100 000 mieszkań­ców. Zwyczaj definiowania architektury już w skali planu szczegółowego tzw. klockowanie, bez względu na wielkość terenu i okres realizacji, prowadzić musi do depresji i w momentach odstępstw od projektu, i w końcowym efekcie reali­zacji - przykładem monotonia i pustka wielu osiedli. Ten sposób myślenia pogłębia jeszcze operowanie skończony­mi „wizjami" wyrwanymi z kontekstu przestrzennego. Zygmunt Skibniewski nazywa te "wizje" architekturą spado­chronową, zrzuconą przypadkowo na dowolny teren. Nie mówię tu o planowa­niu przestrzennym. Jeśli architekt twierdzi, że jest twórcą od dziurki od klucza po plan krajowy, to jest to naiwne, a na­wet szkodliwe. W ten sposób powstają osiedla budowane jak na Marsie. W osiedlu Sady, czy Szwoleżerów deter­minantą było dla mnie każde wartościo­we drzewo, istniejący budynek, widok na coś.

Architektura:
Ale Pani akurat działa w sytuacjach jut zdeterminowanych - przy Sadach był określony przestrzen­nie narożnik Stołecznej i Krasińskiego, przy Szwoleżerów trudno było zignoro­wać Łazienki.

Halina Skibniewska:
Główną trudnoś­cią w projektowaniu Białołęki była skala zadania (25 000 mieszkańców) i konie­czność realizacji „jednym rzutem" ca­łości. Natomiast i Białołęka posiada sze­reg determinant: z jednej strony związa­nych z właściwościami terenu jak np. walory przyrodnicze oraz istniejąca roz­proszona zabudowa, a z drugiej wyty­cznych przekazanych z planu ogólnego. Niektóre z nich, jak poszatkowanie tere­nu komunikacją tranzytową, czy założona a priori chłonność terenu poparta studium zabudowy o wysokości do 25 kondygnacji są trudne do przyjęcia. Każda skala wymaga swoich decyzji, ale te decyzje można czasem zmienić. Choć na pewno nie mogę już zaprojektować w Białołęce gniazdowych siedlisk dla warzywnictwa, które w moim odczuciu byłyby optymalne w tej lokalizacji. Mogę natomiast przekonywać i przekonać moich decydentów o potrzebie zmian pewnych determinant które w skali aktualnego opracowania okazują się błędne.

Architektura: Pani kwestionuje słuszność określonych ograniczeń, ale nie kwestionuje Pani samej potrzeby ich istnienia, w przeciwieństwie do wieli naszych kolegów. 
Halina Skibniewska: Nie mogę abstrahować od faktów, rozwoju historycznego. Uważam, że jest w architekturze jakaś kontynuacja, przekazywanie pałeczki. Wołałabym, żeby każdy projekto­wał na ograniczonym terenie, żeby mógł rozmawiać z człowiekiem, żaby czuło się różne ręce, różne myślenie. Więc, dopiero użytkownik miałby prawdziwy wybór. Nie mogę kwestionować ograniczeń, bo tylko dzięki generalnej, ciągłej strukturze z góry określonej, możliwa jest kontynuacja. 

Architektura: Jednak w projekcie Biało­łęki wiele ram musi Pani sama sobie wyznaczyć.
 

Halina Skibniewska: Muszę tu symulo­wać użytkowników. Staram się za wszelką cenę pozbawić te 25 000 osób anonimowości. Próbuję ich pogrupo­wać. Działam na podstawie moich do­świadczeń i znajomości postaw maszkańców, nie zawsze jasno sformułowa­nych. Potrzebna jest jaszcza intuicja. 

Architektura: Kiedyś architektura była odpowiedzią na parametry obiektywne ale się nimi nie zajmowała. Teraz zajmujemy stę parametrami obiektywnymi, a znika architektura która jest odpowie­dzią na pytanie użytkownika. 

Hanna Skibniewska: W przeszłości ist­niała prawdziwa odpowiedzialność społeczna architekta. Użytkownicy nie pozwoliliby mu zbudować czegoś wbrew sobie. Mówiąc między nami, ar­chitekt ma teraz wielką władzę. Wciąż się zastanawiam, kto będzie mieszkał w Białołęce.


Architektura: Będzie mieszkał ten, kto dostanie tam mieszkanie. 

Halina Skibniewska: Na to już nie ma rady. Ale mogę tym ludziom dać choć jakąś częściową   rekompensatę za uciążliwe warunki, w jakich - bo to już dziś wiem - będą podróżować do pracy. Kto może chcieć tam mieszkać? Ktoś, kto ma dużą rodzinę, bo będzie mógł sobie powiedzieć, że dzieci wychowają się w zdrowych warunkach: w lesie, na wydmach. Dorosły też może sobie powiedzieć, że mieszka w Białołęce dla kontaktu z przyrodą. Żeby przyszły mieszkaniec mógł zauważyć, że ma coś za coś, już dziś muszę o to coś walczyć - choćby o to kilkadziesiąt starych dębów. Inna rzecz, to miejsca pracy które ściągam do Białołęki m.in. spółdzielczość Inwalidzką, żeby ludzie kalecy mieszkający w zaadaptowanych dla nich mieszkaniach - mieli gdzie pracować.  Mieszkanie kaleki określa cały jego los.

Architektura: Słowem stara się Pani określić jak najdalszy horyzont czasowy w Białołęce. Zdaje się. że nigdy nie uwierzyła Pani modzie na architekturę jednorazowego użytku? 

Halina Skibniewska: Happening w żel­becie? Powiedzieć, że architektura na­szego pokolenia będzie trwała 10-15 lat, to zwykłe świństwo, skoro zbudowa­na jest z bardzo trwałych elementów. Ja biorę to ograniczenie na serio. 

Architektura: Czy sądzi Pani, że po epo­ce oszczędnościowego budownictwa zaczniemy przebudowywać „blokowi­ska", jak w publikowanym ostatnio w „Architekturze" przykładzie wiedeń­skim?


Halina Skibniewska: Nazwałam to kie­dyś rehabilitacją i miano to mi bardzo za złe.


Architektura: Można mówić o sanacji starej zabudowy, bo jest chora. Dzisiej­sza jest po prostu kaleka. 

Halina Skibniewska: Dlatego jest to tak źle odbierane: ani chory, ani zdrowy organizm nie potrzebuje protez. Tylko kaleki. W studium podyplomowym robi­liśmy z dwójką słuchaczy projekt takiej rehabilitacji dla jednego z białostockich osiedli. Robiliśmy ten projekt w skrom­nym zakresie: mamy na naszym studium tylko dziewięć spotkań w ciągu roku. Niemniej drogą rozmów z mieszkańca­mi ustaliliśmy, co im najbardziej przeszkadza i przyjęliśmy jakiś program działania. Najpierw przeniesiemy starą fabryczkę, która bardzo hałasuje. Póź­niej wyremontujemy XIX-wieczny budy­nek i zrobimy w nim klub osiedlowy itd. Weszliśmy w kontakt z władzami. Obie słuchaczki studium do dziś kontynuują zadanie: jest w tym jakiś obowiązek wo­bec ludzi. Otworzyć im coś i sobie pójść - to ohydne.


Architektura: To chyba w dużym sto­pniu sprawa temperamentu. Nie wszy­scy projektanci lubią dojeżdżać do swo­jej architektury.


Halina Skibniewska: Dla mnie najwię­kszym komplementem dla mojej architektury jest powiedzenie: „chcę miesz­kać u Skibniewskiej". Zakładam pewne sztywne podstawy, a potem lubię „kle­cić". Stąd ta potrzeba rozmów z ludźmi. Kiedy zauważyłam, że na tablicach, sto­jących na podwórzach Sadów powtarza się nazwisko jakiegoś chłopca z nie­dwuznacznym komentarzem, poszłam do Jego ojca i powiedziałam: „Proszę Pana, dzieje się coś niedobrego między dziećmi z Sadów a Pana synem. Niech Pan spróbuje się temu przyjrzeć". 

Architektura: W jednym z ostatnich opracowań napisała Pani, cytując Umberto Eco: „przestrzeń wolna nie może być próżnią między przedmiota­mi, ale przybiera postać formy wśród innych form".


Halina Skibniewska: Jak na plakacie: każda forma coś znaczy. I to, co jest wokół niej i brak samej formy. To samo jest w architekturze: jest nonsensem uważać, że liczą się same budynki, kiedy żaden z nich nie da się. oddzielić od kontekstu - negatywu formy, jakim jest przestrzeń wolna, krajobraz. 

Architektura: Wiadomo, czym w prze­szłości pełne i puste elementy prze­strzeni były stymulowane: komuni­kacją...


Halina Skibniewska: Reprezentacją, względami symbolicznymi, klimatem. 

Architektura: Już Witruwiusz określił, jakie ulice trzeba budować w miastach południowych, a jakie w północnych, ale jakie czynniki mają dziś określić, które elementy przestrzeni mają być pełne, a które puste?

Halina Skibniewska: W Białołęce pró­buję to zrobić przez narzucenie struktu­ry całości ze szczególnym uwzględnie­niem elementów ciągłych. Chcę nadać tym elementom ciągłym bardzo zróżni­cowany wyraz architektoniczny, ukształtować ich krajobraz zależnie od roli, jaką mają spełniać w życiu „miasta" Białołęka. Wpływ na kształtowanie tych ciągów mają m.in. wnioski z analizy uwarunkowań środowiska biotyczne­go: np. hałasu, klimatu, światła, koryta­rzy „ekologicznych" itd. Zaproponowanych zasad kształtowania tych elementów ciągłych chciałabym trzymać się w ciągu całego procesu powstawania projektu i realizacji. Proponuję, tu będzie ulica reprezentacyjna - główna ulica Białołęki, tu deptak przy plantach, tu ciągi szkolne. Chciałabym, aby czytać można było Białołękę jak książkę - trawestując powiedzenie Hu­go. Założenie takie pozwoli mi nanizać na tę strukturę różne wątki architektoni­czne, kolejne „anegdoty" przestrzenne. Powstanie pewna całość, choćby robiło ją wiele osób i w różnym czasie. 

Architektura: Za punkt wyjścia przyjmu­je Pani kryterium semiotyczne? 

Halina Skibniewska: Tak. Inaczej wy­gląda „corso", inaczej przestrzeń pry­watna. Chciałabym żeby ludzie „wsko­czyli" w ten system znaków, uzupełniali go. Dlatego w skali  1:2000 nie rysuję poszczególnych domów mieszkalnych, choć sygnalizuję ciągi I punkty zaintere­sowań, wydarzeń, jeżeli jest przejście, idzie się na coś. Nie rysując teraz do­mów umożliwię w przyszłości definio­wanie rozwiązań szczegółowych przez motywy lokalne.


Architektura: Jest to więc propozycja innego zapisu graficznego? 

Halina Skibniewska: Tak. Uważam, że zapis architektoniczny nie ma nic wspólnego - wbrew potocznym skoja­rzeniom - z zapisem malarskim. Dla malarza zapis jest jednocześnie dzie­łem. Dla architekta zapis graficzny- tak jak dla muzyka zapis nutowy -jest tylko środkiem prowadzącym do celu - reali­zacji dzieła... Uff... ale mnie pan zmę­czył, przecież „to nie jest okręt to jest katastrofa", jak powiedział Kubuś Pu­chatek płynąc na odwróconym parasolu po wzburzonym morzu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz