3 lut 2018

REINER DE GRAAF - CZTERY ŚCIANY I DACH (2017)

Pamiętam swoją pierwszą pracę: budynki 4,5,7 i 8 przy placu Harbour Exchange w londyńskiej dzielnicy portowej, 1988 rok. Szał budowlany ogarnął miasto w ostatnich latach rządów Margaret Thatcher, umożliwiając wielu młodym architektom poznanie smaku praktyki zawodowej. Budynki nad którymi pracowaliśmy można było odróżnić od siebie tylko za pomocą cyfr, a ich mdły charakter nie aspirował nawet do postmodernistycznego pastiszu zabudowy Canary Warf - był raczej pozbawioną intelektualnej werwy formą modernizmu, służącą wyłącznie zarabianiu pieniędzy. Zostały one zamówione w ramach tak zwanej procedury "projektuj i buduj", co oznaczało, że architekt odpowiadał bezpośrednio przed generalnym wykonawcą, nie mając wpływu na dalsze losy swojej pracy. Moje zadanie polegało na zmodyfikowaniu planów sufitów w parterach budynków, które właśnie budowano. Miały one zostać przeprojektowane tak, aby utrzymać żyrandole. Inwestor obliczył, że zyski z usług na pierwszych kondygnacjach będą większe niż zyski z powierzchni biurowej, dlatego zlecił zmianę projektu zanim zostały one ukończone. Wśród młodych architektów pojawiła się perwersyjna myśl, że jeżeli będą rysowali wystarczająco szybko, być może modyfikacja wyprzedzi budowę i ogarnie także wyższe kondygnacje.
Obroniłem dyplom zaledwie pół roku wcześniej i pod wieloma względami ta pierwsza praca była dla mnie szokiem. Nie było to związane z jakością budynków nad którymi pracowałem ani naturą decyzji podejmowanych przez klienta, ale raczej z tym, że praktykowanie architektury nie miało nic - i mam na myśli absolutnie nic - wspólnego z jej studiowaniem. Pierwsze doświadczenie, jakie potrafię przywołać z tamtego okresu to doświadczenie całkowitej bezużyteczności. Moja wiedza techniczna była znacznie poniżej poziomu, którego ode mnie wymagano; nikt też nie był zainteresowany moimi filozoficznymi rozmyślaniami, które rozwinąłem podczas studiów. Byłem zarówno przekwalifikowany jak i niewystarczająco wykwalifikowany do tej pracy. Proces edukacji rozbudził we mnie megalomańskie ambicje, ale pozostawił całkowicie nieprzygotowanym do spotkania świata, w którym mogłyby one one spełnić.
To było uczucie, które dzieliłem z innymi absolwentami, ale staraliśmy się zachować pasję i dobrze się ze sobą czuć. Pracowaliśmy nad śmieciami, ale były to policzalne i proste śmieci. Pieniądze były całkiem niezłe, a godziny pracy zamykały się w przedziale od 9.00 do 17.00. Pod wpływem niekończącego się strumienia bezsensownych zadań, każdy dzień wydawał się jednak trwać wiecznie.  Byłem pewny tego, że z czasem wszystko się zmieni i że jak tylko przestanę być wykonawcą wątpliwych pomysłów tworzonych przez innych (które w architekturze pozostają takimi z definicji), sprawy będą wyglądały lepiej. W końcu znajdzie się miejsce na to, aby połączyć praktykę z idealizmem, który wypracowałem w szkole.
Kiedy rozpocząłem pracę na własną rękę, niewiele się jednak zmieniło. Szybko odkryłem, że potrzeby ekonomiczne sprawiają, że architekt traci całą swoją sprawczość. Mówienie "nie" albo kwestionowanie postanowień klienta ogranicza się co najwyżej do delikatnej perswazji, ale nigdy nie jest walką równego z równym. Architektura ma paradoksalny charakter. W kategoriach ekonomicznych, jest dyscypliną reaktywną, odpowiedzią na sformułowane wcześniej potrzeby; w kategoriach intelektualnych jest natomiast odwrotnie: architektura to domena wizjonerów, która zajmuje się przyszłością, tworzy nowe agendy i wyprzedza zdefiniowane wymagania. Architektura to wszechnauka praktykowana w warunkach całkowitej zależności.
Mój dawny pracodawca (na krótko przed wyrzuceniem mnie z pracy) powiedział, że "najważniejszą cechą architekta jest charyzma". To zdanie brzmiało bardzo fatalistycznie. Można mieć charyzmę, albo jej nie mieć - w tym drugim przypadku nie ma już na nią żadnych szans. Do tamtego momentu rozwijałem się kopiując umiejętności i kierując się wskazówkami innych, ale nie byłem w stanie imitować drogi zawodowej mojego szefa. Jeżeli zdobycie charyzmy było dla mnie jakkolwiek osiągalne, to stało się jedynie daleką perspektywą, do której dotrzeć można na końcu swojej drogi zawodowej, w momencie kiedy nie jest już potrzebna. Całe to założenie wydawało mi się wyjątkowo niesprawiedliwe.
Aldo van Eyck miał charyzmę, tak samo jak Aldo Rossi i Peter Eisenman. Odrzucając różnice dzielące tych mężczyzn (przepraszam, że wszyscy są mężczyznami), można wysnuć wniosek, że posiadanie charyzmy nie jest związane z jakimkolwiek podejściem do praktykowania architektury. Jedynym wspólnym mianownikiem dla tych trzech architektów było to, że wydawali się oni wiedzieć więcej niż wszyscy, nawet jeżeli nigdy do końca nie zdradzili co. Inspirowali swoich studentów jako profesorowie, ale na pewno nie za pomocą argumentów. Rzadko kiedy to, co mówili, miało jakikolwiek sens. Van Eyck często unosił się wściekłością, nikt nie rozumiał angielskiego, którym posługiwał się Rossi, a wyjątkowo hermetyczne dylematy Eisenmana były (i są) tak samo niedostępne jak projekty jego budynków. Nie miało to jednak żadnego wpływu na efekt, jaki wywierali na swojej widowni. Prawda jest tym, w co się mocno wierzy, a kiedy oni przemawiali, wierzyliśmy im bez względu na to co mówią.
Wydaje mi się, że podziwialiśmy tych ludzi dlatego, że w jakiś sposób zaprzeczyli oni realiom wykonywania zawodu architekta (wszyscy wiedzieliśmy, że takie istnieją, ale jako studenci, staraliśmy się je ignorować tak długo, jak tylko to było możliwe ) i pokazali, że heroiczna postawa jest możliwa, jeżeli tylko jest się wystarczająco wytrzymałym, aby przeciwstawiać się ciągle rosnącej w sile armii wykwalifikowanych w konkretnych, wąskich dziedzinach ekspertów, którzy zawłaszczali "naszą" profesję. Byli naszymi bohaterami, bo nie obchodziły ich inne rzeczy, których musieliśmy się uczyć. To był ich manifest, nachalne poczucie braku odpowiedzialności, zastępowanej silnymi przekonaniami i ignorowaniem konsekwencji własnych przemyśleń. Byli żywym dowodem na to, że ciągły opór w końcu się opłaca i pomaga stanąć naprzeciw wyzwaniom, które stoją przed architekturą.
Nie zdawałem sobie wtedy sprawy z tego, w co brnę. Architektura znacząco różni się od tego, czego nauczyliśmy się spodziewać. To metalowa kulka z automatu, kierowana interesami i siłami, których architekci często nie są nawet świadomi. Budynki nie są tylko środkami do organizowania przestrzeni, są też maszynami do inwestowania, podstawą współczesnego systemu ekonomicznego i, jak mogliśmy się przekonać po kryzysie w 2008 roku, potencjalnym źródłem jego niestabilności. Budynki powstają w wyniku interakcji pomiędzy inwestorami, specjalistami do spraw kosztów, konsultantami rynku nieruchomości i innymi "ekspertami". Z perspektywy czasu wydaje mi się, że charyzma opisanych przeze mnie profesorów służyła jedynie odroczeniu momentu konfrontacji z prawdą i nie była świadectwem heroizmu, ale desperacji. Była ostatnią linią obrony i próbą zachowania niezależności architektury jako dziedziny mimo braku jakichkolwiek przekonywających argumentów za tym, że w ogóle należy jej bronić.
W obliczu coraz większej dominacji finansowych ekspertów i specjalistów technicznych, tylko wiara może konkurować z potęgą liczb. Tym właśnie jest charyzma: świadomością w braku świadomości. Im bardziej oddala się ona od rzeczywistości, tym silniejszy jest jej efekt. Argumenty nie mogą być ani akceptowane, ani podważane. Tak jak podczas hipnozy, charyzma zaciemnia relacje władzy. Pozwala ona architektom na chwilę zawiesić ich zwątpienie w patronów i przy braku jakiegokolwiek mandatu podnieść rękę, aby przemawiać w roli autorytetu nawet wtedy, kiedy nie mają pojęcia o czym mówią.
Herman Hertzberger prowadząc zajęcia w Berlage Institute mówił nam w swoim charakterystycznym angielskim "I will learn you architecture". Jego językowa pomyłka zawierała w sobie niezwykłą głębię i wiedzę na temat największej tajemnicy architektury, polegającej na opakowywaniu służalczości autorytetem, będącej sztuką wiecznego odraczania konieczności odpowiedzi na pytanie kto tu właściwie kogo potrzebuje.





fragment - "I Will Learn You Architecture!"
źródło: Reiner de Graaf, Four Walls and a Roof, wyd. Harvard University Press, 2017

3 komentarze:

  1. To czego uczą na studiach a czego wymagają w codziennej pracy to dwie różne rzeczy, tak było kiedyś i tak jest teraz.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgodzę się z komentarzem wyżej. To co jest na studiach bardzo w małym stopniu przydaje się w pracy. Studia to jedynie taka podstawa podstaw nic wiecej.

    OdpowiedzUsuń
  3. Czym się kierowaliście podczas zakupu swojego mieszkania i dlaczego? Mogę Wam wszystkim polecić ofertę, z której sam skorzystałem jakiś czas temu i jestem naprawdę bardzo zadowolony - http://orion.lublin.pl/nowe-mieszkania-na-sprzedaz/ . Wszelkie informacje znajdziecie na stronie.

    OdpowiedzUsuń