Wygląda na to, że na piękno traktowane jako jedna z tych
wartości, dla których warto żyć, i za które warto umierać, przyszły ciężkie
czasy.
W tym, co George Steiner nazwał kulturą kasyna, każdy nowotwór kultury obliczany jest na maksymalny wstrząs (czytaj: zdetonowanie, obalenie i wyklęcie poprzednio faworyzowanych tworów) i natychmiastowy uwiąd starczy (czytaj: skurczenie odległości dzielącej nowoprzybyły przedmiot uwielbienia od kubła na śmieci). Artyści, których przodkowie utożsamiali wartość dzieła z wiecznością jego trwania, a przeto zabiegali jak mogli o jego niezniszczalność i nieskazitelną doskonałość, która (jak liczyli) powstrzyma dalsze obroty koła Fortuny, teraz popisują się instalacjami do rozmontowywania po zamknięciu wystawy, happeningami kończącymi się w chwili gdy uwaga ich aktorów ulega ku innym sprawom, owijaniem mostów w płachty plastikowe do chwili wznowienia ruchu kołowego i niewykończonych budynków do chwili wznowienia prac budowlanych, czy „space sculptures” (rzeźbami pod gołym niebem), zapraszającymi Przyrodę do ściągania jakiego zechce haraczu i potwierdzenia przy tej okazji śmiechu wartej przelotności ludzkich osiągnięć i ulotności ich śladów.
W tym, co George Steiner nazwał kulturą kasyna, każdy nowotwór kultury obliczany jest na maksymalny wstrząs (czytaj: zdetonowanie, obalenie i wyklęcie poprzednio faworyzowanych tworów) i natychmiastowy uwiąd starczy (czytaj: skurczenie odległości dzielącej nowoprzybyły przedmiot uwielbienia od kubła na śmieci). Artyści, których przodkowie utożsamiali wartość dzieła z wiecznością jego trwania, a przeto zabiegali jak mogli o jego niezniszczalność i nieskazitelną doskonałość, która (jak liczyli) powstrzyma dalsze obroty koła Fortuny, teraz popisują się instalacjami do rozmontowywania po zamknięciu wystawy, happeningami kończącymi się w chwili gdy uwaga ich aktorów ulega ku innym sprawom, owijaniem mostów w płachty plastikowe do chwili wznowienia ruchu kołowego i niewykończonych budynków do chwili wznowienia prac budowlanych, czy „space sculptures” (rzeźbami pod gołym niebem), zapraszającymi Przyrodę do ściągania jakiego zechce haraczu i potwierdzenia przy tej okazji śmiechu wartej przelotności ludzkich osiągnięć i ulotności ich śladów.
By uzyskać prawo wstępu do kultury kasyna i zachować w niej
prawowite miejsce, trzeba być niewybrednym i wszystkożernym, wystrzegać się
zakreślania granic smakowej tolerancji i zbyt długiego upierania się przy
jednym i tym samym smaku; trzeba też umieć i chcieć próbować i smakować,
wszystko, co chwila ma do zaoferowania. Wyrzekanie się nowinek jest oznaką
złego smaku, a kto je odrzuca ryzykuje bycie samemu odrzuconym. Równie
niepoprawna i groźna dla o nią oskarżonego jest dozgonna wierność raz
wyrobionemu smakowi. Starzenie się nowego, niegdyś rozwlekły proces, wymaga
coraz mniej czasu. Aby przedzierzgnąć się w przeszłość, przyszłość nie
koniecznie musi przenocować w teraźniejszości. Przeszłość jest wysypiskiem dla
zużytych emocji – a emocje, jak wiadomo, szczycą się nie bez racji swą
zwiewnością nad zwiewnościami.
Jakby się ze sobą zaciekle w innych sprawach nie sprzeczali,
filozofowie sztuki skłonni byli być jednego zdania co do tego, że piękno to coś
zgoła innego od efemerycznych kaprysów mody, że unosi się ono w innym wymiarze
niż ten, w jakim się kłębią kruche a płoche odurzenia i namiętności; i że nawet
gdyby istniało coś takiego jak „piękno od pierwszego wejrzenia”, jedynie
przepływ czasu może je poddać wiarygodnej i przekonującej próbie. Nie są dziś
też filozofowie zgodni jak niegdyś (jeszcze całkiem niedawno) byli co do
autorytetu czasu, ani nie są równie jak przedtem pewni co do zasadności
aspiracji piękna do rangi „wartości uniwersalnej” – jako też co do racji twierdzenia,
że wartość uniwersalna jest atrybutem koniecznym estetycznego sądu. Te dwa
twierdzenia znalazły się dziś za burtą akademickiego konsensusu; trudno się ich
też dopatrzeć w popularnych użytkach terminu „piękno” – zarówno w jego
rzeczownikowej, jak i przymiotnikowej odmianie.
We wczesnych stadiach nowożytnej debaty o istocie piękna
pojawiły się najczęściej ideały takie jak harmonia, proporcja, symetria, czy
ład – zbiegające się w pojęciu ideału najdobitniej chyba zdefiniowanego przez
Leona Battistę Alberti’ego i nazywanego przezeń „doskonałością”: stanu, w jakim
wszelka dalsza zmiana może być tylko zmianą na gorsze. Piękno znaczy
doskonałość; i tylko rzeczy doskonałe mogą w pełni zasadnie rościć sobie prawo
do miana pięknych. Liczni nowocześni artyści zmagali się z pragnieniem
wyczarowania stanu doskonałości i czynili z realizacji postulatu Alberti’ego
cel naczelny i motyw główny swych poszukiwań twórczych. Przypomnijmy choćby
Mondriana, Matisse’a, Arpa czy Rothko… Wytnij kolorowe prostokąty z płótna
Mondriana, albo tancerki z płótna Matisse’a, i spróbuj je w innym niż oni
porządku ustawić – a przekonasz się, że każdy, ale to każdy alternatywny układ
wycinków, ilu być nie spróbował, mniej cię od oryginalnego estetycznie
zadowoli…
Z tak rozumianego piękna rynek konsumpcyjny pożytku nie ma i
mieć nie może. Ba, jego natura buntuje się przeciw takiemu pojęciu, jak przeciw
wszystkiemu co „raz na zawsze”, przeciw wszystkiemu, co nie woła o zmianę –
konieczną a niezwłoczną. Gdyby to pojęcie piękna wcieliło się w ludzki sposób
bycia, rynek konsumpcyjny tego by nie przeżył. Rynek konsumpcyjny, podobnie jak
wzór zachowania jakiego on wymaga i jaki kultywuje, jest przystosowany do
„kultury kasyna”, która z kolei dostosowuje się do rynkowych presji i rynkowej
strategii uwodzenia. Rynek i kultura kasyna współbrzmią, by tak rzec, zgodnie –
nawzajem się żywiąc i umacniając. By nie marnować czasu swych klientów i nie
przesądzać ich przyszłych, nie dających się na razie przewidzieć uciech, rynek
konsumpcyjny oferuje towary nadające się do natychmiastowego (najlepiej
jednorazowego) użytku i spożycia, i równie natychmiastowego się ich pozbycia.
Zagubieni w wirze fanaberii, oszołomieni obfitością nęcących ofert i zawrotnym
tempem ich wymiany, klienci nie mogą polegać na wcześniej nabytym doświadczeniu
– muszą więc zaufać zapewnieniom, że przedmiot aktualnie proponowany do
uwielbiania i nabycia to „właśnie to”, „mus” i zarazem warunek szczęścia; coś,
co koniecznie mieć się musi i z czym koniecznie musi się odtąd (nie ważne, na
jak długo) pokazywać.
„Piękno rządzi” – stwierdza Michaud w swym raporcie o stanie
sztuk w naszym płynnie-nowoczesnym świecie. „Pod każdym względem piękno jest
dziś imperatywem: bądź piękny(a), a przynajmniej zaoszczędź nam swej brzydoty”.
Brzydota jest wyrokiem wygnania na wysypisko śmiecia; i odwrotnie – wygnanie na
śmietnik jest jedynym wymaganym dowodem brzydoty: miejsce w społeczeństwie
podlega kategoriom estetycznym. A więc to, co obserwujemy wokół, jest
ostatecznym triumfem piękna? Spełnieniem jednego, ale chyba najbardziej
ambitnego, wśród „projektów nowoczesności”?
Ależ nieprawda, odpowie Michaud. Pyrrusowe to
zwycięstwo. Piękno zwyciężyło, relegując swój przedmiot, swoją materię, do
obozu pokonanych. Piękno zwyciężyło, czyniąc dzieła sztuki zbędnym przeżytkiem.
Sztuka, a wraz z nią idea piękna, wyparowała w coś w rodzaju „eterycznego
eteru” – zaś eter wyobrażony przez przednowoczesnych proto-chemików (albo
„ciemna materia” wyobrażana przez ponowoczesnych kosmologów) nasyca wszystkie
przedmioty, nie kondensując się w żadnym. „Piękne” są dziś swetry w logiem
najgłośniejszego aktualnie domu mody. Albo ciała wygniecione przy pomocy
siłowni i kosmetycznej chirurgii w kształty przepisane przez najostatniejszą
modę. Albo opakowania towarów zalegających fasady supermarketowych półek.
„Nawet trupy są piękne – opakowane w plastikowe futerały i ułożone rzędem przed
ambulansami”. Wszystko ma, lub przynajmniej może się spodziewać, swych
piętnastu minut, a może i piętnastu dni piękna – po drodze do zsypu odpadów.
Źródło:
„Między chwilą a pięknem. O sztuce w rozpędzonym świecie”, Warszawa 2010 (fragment
użyty w zakresie uzasadnionym nauczaniem, kopiowanie tekstu w celach komercyjnych
jest zabronione)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz